Posłuchajcie (poczytajcie właściwie) Moi Mili jak i dlaczego [dopiero!] po 18 latach od zrobienia prawa jazdy zaczęłam jeździć samochodem, jak się w tym doszkalałam i jakie perypetie po drodze miałam.
Z napisaniem tego posta wożę się - nomen omen - już dłuższy czas.
Na tyle dłuższy, że zaraz będzie dwa lata odkąd zakończyłam owe odmrażanie prawa jazdy i jazdy szkoleniowe i po prostu zaczęłam jeździć własnym autem. Tak więc zyskałam już pewną perspektywę - czasową - i to najwyższy czas by popełnić ten wpis zanim opisywane w nim zdarzenia zaczną blaknąć.
Z napisaniem tego posta wożę się - nomen omen - już dłuższy czas.
Na tyle dłuższy, że zaraz będzie dwa lata odkąd zakończyłam owe odmrażanie prawa jazdy i jazdy szkoleniowe i po prostu zaczęłam jeździć własnym autem. Tak więc zyskałam już pewną perspektywę - czasową - i to najwyższy czas by popełnić ten wpis zanim opisywane w nim zdarzenia zaczną blaknąć.
Cóż zapewne Niektórzy z Was mają mniej lat niż moje prawo jazdy, i w ogóle może to być dla Was bajka o żelaznym wilku, tym niemniej spróbuję się tu zmierzyć z tą historią :)
Może to kogoś ośmieli, zachęci, może doda otuchy, rozśmieszy może. Może Wam się do czegoś przyda, no bo mi to się bardzo przydało kiedy wyjęłam prawko z zamrażarki.
Długo - a może i nie długo, ale stanowczo za wiele, za wiele w tym by było prywaty - by mówić a czemu to tak a nie inaczej się stało, ale musi Wam wystarczyć w ramach wstępu ta informacja, że odkąd zdałam egzamin na prawo jazdy dnia 19 stycznia Roku Pańskiego 1998 nie usiadłam za kierownicę aż do
" - To co, musisz teraz dojeżdżać do pracy?" - zapytał mnie instruktor podczas pierwszej jazy doszkalającej.
" - No nie."
A bo to było tak...
... w kwietniu 2016 byłam na weselu - Google Maps pokazało mi, że to 60 min. samochodem. Ale my musieliśmy wyjechać jakieś 7 godz. wcześniej - bo potem już nie było publicznego transportu. Po drodze i tak ktoś musiał przyjechać po nas i podrzucić nas przez ostatnie 15 km. Po weselu musieliśmy zostać na noc, i to spać w domu panny młodej ( w zimnym pokoju - kwiecień nie był tak ciepły jak tegoroczny - do tego na łóżku, w którym zmarła jej babcia: "To śmiertelne łoże babci X." ), wśród iluś tam osób chętnych do łazienki... Brr..! Mimo, iż panna młoda i jej rodzina byli w porządku i doprawdy spokojnie ogarniali ostatnie godziny przed ślubem i te po, to już kiedy przybył pan młody, o godzinie 17-tej, ja stojąc w przedsionku i patrząc na te średnio mnie interesujące obrzędy już byłam zmęczona, wkurwiona, a sam ślub miał się zacząć dopiero za godzinę!
I tak, w jednej chwili, miarka mi się przebrała. Czara się przelała. Przyszła kryska na matyska.
Non possumus.
A tak po prawdzie to powiedziałam swojskie: "To, qrwa, ostatni taki raz."
Nadejszło oświecenie. Też słyszycie te chóry anielskie i ich "Alleluja"?
Inna sprawa, że wtedy już dwa lata jeździła samochodem moja siostra, która wsiadła do niego dwa lata po zrobieniu prawa jazdy i też łatwo nie miała - na pewno i to mnie w końcu zmotywowało.
Ślub, o którym tu pisze przyniósł na pewno dwa owoce: po jakiś 10 miesiącach nowożeńcom urodziło się dziecko, a wcześniej ja odmroziłam moje prawo jazdy zaczynając od tego, że już w środę po opisywanej sobocie poszłam na pierwszą jazdę doszkalającą.
I zaczęłam się doszkalać.
Powiedzieć, że na początku było mi trudno to nie powiedzieć nic. Było cholernie trudno: po 18 latach z dokumentem w dłoni, ale bez przekroczenia tej granicy jakim jest samodzielne jeżdżenie samochodem bez drugiego sprzęgła i hamulca. Powinno się tę granicę przekraczać od razu, jak najszybciej, czyli po odebraniu dokumentu i jakimś miesiącu od zdania egzaminu, a nie po stu latach... Przez te 18 lat granica ta zrobiła się jeszcze trudniejsza do pokonania, niż tak od razu, naturalną koleją rzeczy... Po prawdzie trzeba było zaczynać od nowa drugi raz. Było to wg mnie trudniejsze niż zaczynanie raz pierwszy, kiedy człowiek ma zupełnie czystą kartę w tym temacie. Ale się bałam! Chyba nie muszę tez dodawać, że prowadzenie auta jakoś mnie nie interesowało jako coś, co może być przyjemne, skoro tyle lat nic z tym nie robiłam... Doktor Freud potwierdziłby to choćby na podstawie informacji, że początkowo wcale nie brałam na te jazdy doszkalające prawa jazdy - a w sumie powinnam je mieć, i zdjętą "L" z samochodu
Strach byłoby ją zdejmować gdyż...
Prowadzenie szło mi jak po grudzie, i coś niezbyt dogadywałam się z instruktorem - a wybrałam szkołę, która cieszy się najlepsza opinią w okolicy, i zadzwoniłam oczywiście od razu do samego właściciela.
"-Dlaczego mnie wybrałaś?
- Bo wszyscy mówią, że jesteś najlepszy."
Kulturalny, i pełen profesjonalizm, każdemu mogę go polecić, ale... jakoś nie grało i koniec końców miałam wrażenie, że to ja go swoją osobą wkurzam, samym moim byciem, inna sprawa, że jako właściciel całego już prężnie działającego i nadal rozwijającego się interesu cały czas, w trakcie jazd również, miał urwanie dupy i mogło go wkurzać cokolwiek, no ale to nie powinna być moja sprawa i mój dyskomfort. Jaki to miało wpływ na moje jeżdżenie, takie sprawy osobowe? No źle mi szło i tym samym już się denerwowałam, a po jakiejś uwadze wypowiadanej zirytowanym tonem denerwowałam się jeszcze bardziej. Raz zadzwoniła do niego żona z tekstem "Dzieci zaśpiewają ci piosenkę" i dzieci w słuchawce śpiewały cieniutkimi głosikami "Tatusiuuu, tatusiuuu, nie pracuj tylee..." Urocze. Innym razem z niecierpiącą zwłoki informacją, że najechała na piłkę i dziecko z tego powodu płacze. Jak przestał rozmawiać nie zdzierżyłam i powiedziałam tylko (wiecie może czemu ja się czasem nie mogę ugryźć w język..?) "Dobrze, że nie na kota."
I to była nasza ostatnia jazda.
Więc chyba coś było na rzeczy, i znowu dr Freud coś by nam powiedział, bo następnym razem, gdy szłam na jazdę z wielką niechęcią i rozmyślałam, czy by go nie poprosić by jeździł ze mną kto inny instruktor... zapomniał o mojej jeździe. Zadzwoniłam do niego, okazało się, że zajął się czym innym i zapomniał. Zamiast siebie załatwił innego instruktora, a jako rekompensatę za zapomnienie przyznał pół godziny jazdy gratis. Pełna kultura i profesjonalizm. Cóż, czasem po prostu komuś nie pasujesz, i chyba nie jest koniecznym zawsze dowiadywać się dlaczego i traktować tego osobiście. Zresztą ten ktoś też może tego nie wiedzieć. Może przypominasz kogoś kto w przedszkolu nadepnął temu komuś na odcisk? Albo cokolwiek innego. Nie ma co wnikać.
"Ludzie będą cię kochać, ludzie będą cię nienawidzić, i nie będzie to miało nic wspólnego z tobą" (zakładając oczywiście, że nie jest się po prostu wkurzającym wszystkich antypatycznym ch_jem lub jego żeńską odmianą). Niestety nie pamiętam, czyje to słowa.
I tak przyjechał do mnie inny instruktor, którego tak sposób bycia jak i metody pedagogiczne okazały się jak najbardziej pasujące do mnie. Może kto powiedzieć, to nie spotkanie towarzyskie i osobiste sprawy, a jakie to ma znaczenie, jaki to człowiek. Dla mnie ma. Raz zniechęciłam się do kosmetyczki, bo była... nudna, innym razem do masażysty, bo... mu się podobał głupi serial. No ja tak mam. Nie mówiłam Wam przecież nigdy, że jestem całkiem normalna!
Od razu jeździło się tak jakoś inaczej, instruktor - przystojny, rosły chłop z niesamowitą pewnością siebie, wydawał mi się starszy ode mnie, ale przy temacie nadchodzącej rocznicy wybuchu Czarnobyla i pogody, jaka wtedy była okazało się, że urodził się już po tym dniu więc nie może wiedzieć, jaka wtedy była pogoda. "To ja ci opowiem. Dobrze pamiętam tamten dzień." I tak wyszło, że człowiek jest młodszy od mojej "małej" siostry i sześć lat młodszy ode mnie. A ja przecież w tym samochodzie taka byłam mala. Zaiste, prawdę głosi powiedzenie "Zmiany przenoszą człowieka z pozycji mistrza do pozycji ucznia." Wsiadając za kierownicę zostałam przeniesiona do pozycji ucznia - o jakże dalekiej od mojej codziennej! - jak cała reszta reszta kursantów, ale dla nich to codzienność, bo w 99,9 % byli to uczniowie, dzieciaki z obowiązkiem nauki szkolnej rychło przed 18-tymi urodzinami. Mogliby mi mówić ciociu, bo ja też, a i owszem, miałam podówczas dokładnie 18 lat - ale na jedną nogę...
I tak powoli zaczęłam jakoś doskonalić swoje umiejętności, a traf chciał, że to był niedobry w moim życiu czas, ciężki i to w sensie takim, że już zapowiadał mające nadejść tragedie, kiedy to przyszedł czas jeszcze gorszy. A jako tragedie ja rozumiem tzw. sprawy ostateczne, a nie, że boli mnie głowa lub zgubiłam klucze. Dwie (potem jedna) jazdy w tygodniu zrobiły się dla mnie wytchnieniem, odpoczynkiem, zen. Tak to mi się pozmieniało od połowy kwietnia do początków czerwca. Najfajniejszą godziną w tygodniu. Doskonalenie umiejętności jazdy plus gadka z człowiekiem z ciekawą i silną osobowością, charyzmą bym powiedziała, i dużymi zdolnościami pedagogicznymi. Z takim wiecie, rozeznaniem. A co do gadki to odkryłam, że ja przy prowadzeniu auta skupiam się... gadając, i od samego początku samodzielnego prowadzenia auta jeździłam bez radia (żeby nie przeszkadzało się skupić), ale nadawałam ja...
Nigdy nie podliczyłam, ile tych jazd doszkalających kupiłam - pewnie suma sumarum tyle, co cały kurs - co nie dziwi biorąc pod uwagę, że przecież uczyłam się od nowa. Zaś to, co pamiętałam dobrze z 1997 r. to... znaki drogowe. Instruktor zalecał mi kupienie aktualnej książki dla kursantów z testami i robienie tychże - i w tym również grzecznie, jak wzorowa uczennica, go posłuchałam.
Szukanie własnego samochodu, i co ja wtedy kupiłam to temat na inną historię - w sumie nie wiem, czy mam ochotę przypominać sobie tę drogę krzyżową, jaką miałam z tamtym autem, a jako "zobacz jasne strony tej sytuacji" to, czekajcie, już patrzę... o!: mogę teraz napisać poradnik "Jak i jakich aut nie kupować" - grunt, że pod koniec czerwca siadłam za kierownicą własnego auta i... kolejna granica. Znowu początek. Jazdy bez instruktora i drugiego hamulca i sprzęgła - znowu łatwo nie było, bo żarły mnie nerwy - do tego stopnia, iż wśród obserwatorów pojawiły się podejrzenia, że guzik się nauczyłam w czasie tych jazd doszkalających. Po pierwszym tygodniu paniki, łykaniu przed jazdą garściami proszków przeciw biegunce i zrobieniu pierwszych 600 km w ciągu tego pierwszego tygodnia - zaczęłam się jakoś ogarniać.
" - To co, musisz teraz dojeżdżać do pracy?" - zapytał mnie instruktor podczas pierwszej jazy doszkalającej.
" - No nie."
A bo to było tak...
... w kwietniu 2016 byłam na weselu - Google Maps pokazało mi, że to 60 min. samochodem. Ale my musieliśmy wyjechać jakieś 7 godz. wcześniej - bo potem już nie było publicznego transportu. Po drodze i tak ktoś musiał przyjechać po nas i podrzucić nas przez ostatnie 15 km. Po weselu musieliśmy zostać na noc, i to spać w domu panny młodej ( w zimnym pokoju - kwiecień nie był tak ciepły jak tegoroczny - do tego na łóżku, w którym zmarła jej babcia: "To śmiertelne łoże babci X." ), wśród iluś tam osób chętnych do łazienki... Brr..! Mimo, iż panna młoda i jej rodzina byli w porządku i doprawdy spokojnie ogarniali ostatnie godziny przed ślubem i te po, to już kiedy przybył pan młody, o godzinie 17-tej, ja stojąc w przedsionku i patrząc na te średnio mnie interesujące obrzędy już byłam zmęczona, wkurwiona, a sam ślub miał się zacząć dopiero za godzinę!
I tak, w jednej chwili, miarka mi się przebrała. Czara się przelała. Przyszła kryska na matyska.
Non possumus.
A tak po prawdzie to powiedziałam swojskie: "To, qrwa, ostatni taki raz."
Nadejszło oświecenie. Też słyszycie te chóry anielskie i ich "Alleluja"?
Inna sprawa, że wtedy już dwa lata jeździła samochodem moja siostra, która wsiadła do niego dwa lata po zrobieniu prawa jazdy i też łatwo nie miała - na pewno i to mnie w końcu zmotywowało.
Ślub, o którym tu pisze przyniósł na pewno dwa owoce: po jakiś 10 miesiącach nowożeńcom urodziło się dziecko, a wcześniej ja odmroziłam moje prawo jazdy zaczynając od tego, że już w środę po opisywanej sobocie poszłam na pierwszą jazdę doszkalającą.
I zaczęłam się doszkalać.
Powiedzieć, że na początku było mi trudno to nie powiedzieć nic. Było cholernie trudno: po 18 latach z dokumentem w dłoni, ale bez przekroczenia tej granicy jakim jest samodzielne jeżdżenie samochodem bez drugiego sprzęgła i hamulca. Powinno się tę granicę przekraczać od razu, jak najszybciej, czyli po odebraniu dokumentu i jakimś miesiącu od zdania egzaminu, a nie po stu latach... Przez te 18 lat granica ta zrobiła się jeszcze trudniejsza do pokonania, niż tak od razu, naturalną koleją rzeczy... Po prawdzie trzeba było zaczynać od nowa drugi raz. Było to wg mnie trudniejsze niż zaczynanie raz pierwszy, kiedy człowiek ma zupełnie czystą kartę w tym temacie. Ale się bałam! Chyba nie muszę tez dodawać, że prowadzenie auta jakoś mnie nie interesowało jako coś, co może być przyjemne, skoro tyle lat nic z tym nie robiłam... Doktor Freud potwierdziłby to choćby na podstawie informacji, że początkowo wcale nie brałam na te jazdy doszkalające prawa jazdy - a w sumie powinnam je mieć, i zdjętą "L" z samochodu
Strach byłoby ją zdejmować gdyż...
Prowadzenie szło mi jak po grudzie, i coś niezbyt dogadywałam się z instruktorem - a wybrałam szkołę, która cieszy się najlepsza opinią w okolicy, i zadzwoniłam oczywiście od razu do samego właściciela.
"-Dlaczego mnie wybrałaś?
- Bo wszyscy mówią, że jesteś najlepszy."
Kulturalny, i pełen profesjonalizm, każdemu mogę go polecić, ale... jakoś nie grało i koniec końców miałam wrażenie, że to ja go swoją osobą wkurzam, samym moim byciem, inna sprawa, że jako właściciel całego już prężnie działającego i nadal rozwijającego się interesu cały czas, w trakcie jazd również, miał urwanie dupy i mogło go wkurzać cokolwiek, no ale to nie powinna być moja sprawa i mój dyskomfort. Jaki to miało wpływ na moje jeżdżenie, takie sprawy osobowe? No źle mi szło i tym samym już się denerwowałam, a po jakiejś uwadze wypowiadanej zirytowanym tonem denerwowałam się jeszcze bardziej. Raz zadzwoniła do niego żona z tekstem "Dzieci zaśpiewają ci piosenkę" i dzieci w słuchawce śpiewały cieniutkimi głosikami "Tatusiuuu, tatusiuuu, nie pracuj tylee..." Urocze. Innym razem z niecierpiącą zwłoki informacją, że najechała na piłkę i dziecko z tego powodu płacze. Jak przestał rozmawiać nie zdzierżyłam i powiedziałam tylko (wiecie może czemu ja się czasem nie mogę ugryźć w język..?) "Dobrze, że nie na kota."
I to była nasza ostatnia jazda.
Więc chyba coś było na rzeczy, i znowu dr Freud coś by nam powiedział, bo następnym razem, gdy szłam na jazdę z wielką niechęcią i rozmyślałam, czy by go nie poprosić by jeździł ze mną kto inny instruktor... zapomniał o mojej jeździe. Zadzwoniłam do niego, okazało się, że zajął się czym innym i zapomniał. Zamiast siebie załatwił innego instruktora, a jako rekompensatę za zapomnienie przyznał pół godziny jazdy gratis. Pełna kultura i profesjonalizm. Cóż, czasem po prostu komuś nie pasujesz, i chyba nie jest koniecznym zawsze dowiadywać się dlaczego i traktować tego osobiście. Zresztą ten ktoś też może tego nie wiedzieć. Może przypominasz kogoś kto w przedszkolu nadepnął temu komuś na odcisk? Albo cokolwiek innego. Nie ma co wnikać.
"Ludzie będą cię kochać, ludzie będą cię nienawidzić, i nie będzie to miało nic wspólnego z tobą" (zakładając oczywiście, że nie jest się po prostu wkurzającym wszystkich antypatycznym ch_jem lub jego żeńską odmianą). Niestety nie pamiętam, czyje to słowa.
I tak przyjechał do mnie inny instruktor, którego tak sposób bycia jak i metody pedagogiczne okazały się jak najbardziej pasujące do mnie. Może kto powiedzieć, to nie spotkanie towarzyskie i osobiste sprawy, a jakie to ma znaczenie, jaki to człowiek. Dla mnie ma. Raz zniechęciłam się do kosmetyczki, bo była... nudna, innym razem do masażysty, bo... mu się podobał głupi serial. No ja tak mam. Nie mówiłam Wam przecież nigdy, że jestem całkiem normalna!
Od razu jeździło się tak jakoś inaczej, instruktor - przystojny, rosły chłop z niesamowitą pewnością siebie, wydawał mi się starszy ode mnie, ale przy temacie nadchodzącej rocznicy wybuchu Czarnobyla i pogody, jaka wtedy była okazało się, że urodził się już po tym dniu więc nie może wiedzieć, jaka wtedy była pogoda. "To ja ci opowiem. Dobrze pamiętam tamten dzień." I tak wyszło, że człowiek jest młodszy od mojej "małej" siostry i sześć lat młodszy ode mnie. A ja przecież w tym samochodzie taka byłam mala. Zaiste, prawdę głosi powiedzenie "Zmiany przenoszą człowieka z pozycji mistrza do pozycji ucznia." Wsiadając za kierownicę zostałam przeniesiona do pozycji ucznia - o jakże dalekiej od mojej codziennej! - jak cała reszta reszta kursantów, ale dla nich to codzienność, bo w 99,9 % byli to uczniowie, dzieciaki z obowiązkiem nauki szkolnej rychło przed 18-tymi urodzinami. Mogliby mi mówić ciociu, bo ja też, a i owszem, miałam podówczas dokładnie 18 lat - ale na jedną nogę...
I tak powoli zaczęłam jakoś doskonalić swoje umiejętności, a traf chciał, że to był niedobry w moim życiu czas, ciężki i to w sensie takim, że już zapowiadał mające nadejść tragedie, kiedy to przyszedł czas jeszcze gorszy. A jako tragedie ja rozumiem tzw. sprawy ostateczne, a nie, że boli mnie głowa lub zgubiłam klucze. Dwie (potem jedna) jazdy w tygodniu zrobiły się dla mnie wytchnieniem, odpoczynkiem, zen. Tak to mi się pozmieniało od połowy kwietnia do początków czerwca. Najfajniejszą godziną w tygodniu. Doskonalenie umiejętności jazdy plus gadka z człowiekiem z ciekawą i silną osobowością, charyzmą bym powiedziała, i dużymi zdolnościami pedagogicznymi. Z takim wiecie, rozeznaniem. A co do gadki to odkryłam, że ja przy prowadzeniu auta skupiam się... gadając, i od samego początku samodzielnego prowadzenia auta jeździłam bez radia (żeby nie przeszkadzało się skupić), ale nadawałam ja...
Nigdy nie podliczyłam, ile tych jazd doszkalających kupiłam - pewnie suma sumarum tyle, co cały kurs - co nie dziwi biorąc pod uwagę, że przecież uczyłam się od nowa. Zaś to, co pamiętałam dobrze z 1997 r. to... znaki drogowe. Instruktor zalecał mi kupienie aktualnej książki dla kursantów z testami i robienie tychże - i w tym również grzecznie, jak wzorowa uczennica, go posłuchałam.
Szukanie własnego samochodu, i co ja wtedy kupiłam to temat na inną historię - w sumie nie wiem, czy mam ochotę przypominać sobie tę drogę krzyżową, jaką miałam z tamtym autem, a jako "zobacz jasne strony tej sytuacji" to, czekajcie, już patrzę... o!: mogę teraz napisać poradnik "Jak i jakich aut nie kupować" - grunt, że pod koniec czerwca siadłam za kierownicą własnego auta i... kolejna granica. Znowu początek. Jazdy bez instruktora i drugiego hamulca i sprzęgła - znowu łatwo nie było, bo żarły mnie nerwy - do tego stopnia, iż wśród obserwatorów pojawiły się podejrzenia, że guzik się nauczyłam w czasie tych jazd doszkalających. Po pierwszym tygodniu paniki, łykaniu przed jazdą garściami proszków przeciw biegunce i zrobieniu pierwszych 600 km w ciągu tego pierwszego tygodnia - zaczęłam się jakoś ogarniać.
Od tamtej pory moje prawo jazdy już nie leży w zamrażarniku - mam je w torebce i - prowadzę samochód.
Bez orawa jazdy ani rusz. Zdecydowanie ulatwia zycue
OdpowiedzUsuńja ruszałam się tak 36 lat... ale to prawda, ułatwia życie :)
UsuńWow musiało być ciężko. Dobrze, że wykupiłaś jazdy doszkalające, strach pomyśleć, że niektórzy mogą po prostu wsiąść za kierownicę bez żadnego przygotowania.
OdpowiedzUsuńwg mnie innej opcji po prostu nie było. fakt, strach pomyśleć...
UsuńJa jeżdzę od samego początku, prawo jazdy jest genialnym wynalazkiem :)
OdpowiedzUsuńto prawda, praktyczna rzecz :)
UsuńBrawo! Ja jeszcze nie zrobiłam, po prostu myliłam jak nie kierunki to pedały ;) Mam nadzieję, że kiedyś zwalczę swoje lęki w tym temacie ;)
OdpowiedzUsuńpowodzenia. ale i nic na siłę, najważniejsze jest bezpieczeństwo :)
UsuńU mnie też w trakcie odmrażanie prawa jazdy, co prawda tylko po trzech latach ale co nieco mi się zapomniało. Jazdy doszkalające prowadzi mi luby przyszły instruktor, więc mam hardcor bo hamulac tylko jeden... ale jakoś idzie... lepiej niż szukanie auta :)
OdpowiedzUsuńtrzy to jednak nieco mniej niż 18... w moim przypadku pojedynczy hamulec i sprzęgło absolutnie nie wchodziły w grę... :) a z szukaniem zycze powodzenia, już ja wiem coś o tym ... :)
UsuńGratulacje. Moje prawko leży w zamrażalniku już dobre 5 lat...też chciałabym się za to zabrać na nowo.
OdpowiedzUsuńdziękuję, powodzenia!
UsuńŚwietny tekst :D Się uśmiałam, naprawdę ;) Chociaż domyślam się, że Tobie do śmiechu nie było :) Ja autkiem śmigam od momentu zdania egzaminu ;)
OdpowiedzUsuńdziękuję :) to się cieszę :) jak zrobią nam trasę jadę do Lublina - pierwszy raz w roli kierowcy, nie pasażera :)
UsuńMoje prawko niestety też w zamrażarce i to już 6 lat. Muszę się zmotywować do działania. Świetny teks, dał mi trochę do myślenia:)
OdpowiedzUsuńTo sie cieszę. I powodzenia!
Usuń